– Chodź, wyjdziemy stąd! – zaproponowała starsza pani, która leżała ze mną na sali w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Leczyłam tam właśnie kolejny epizod ciężkiej depresji, która „dopadła” mnie po raz pierwszy, gdy miałam 25 lat. Byłam w ciężkim stanie. Żyłam, ale w innym świecie. A mimo to, w tamtą upalną, sierpniową niedzielę, uległam namowom sąsiadki, zmobilizowałam resztki sił i wyszłam z nią ze szpitala.
Wspięłam się po schodach na kładkę dla pieszych nad ruchliwą ulicą. Dostrzegłam windę, a na niej naklejkę z międzynarodowym znakiem osób niepełnosprawnych – na niebieskim tle biały zarys sylwetki człowieka na wózku inwalidzkim. Przy windzie był pałąk. Chwyciłam się go, zrobiłam fikołka i rzuciłam się w dół na chodnik. Moja towarzyszka z krzykiem zdołała mnie złapać za kostkę jednej z nóg. Nie miała jednak siły, aby mnie utrzymać… Spadłam. Przeżyłam. Miałam 30 lat…
Ktoś wezwał karetkę. Zawieźli mnie do szpitala. Badanie rezonansem magnetycznym pokazało złamanie kręgosłupa na odcinku szyjnym z przerwaniem rdzenia kręgowego i złamanie lewego podudzia. Byłam całkowicie sparaliżowana. Ale tego dowiedziałam się dużo później… Po tym jak przewieziono mnie do centrum rehabilitacji. Po operacji kręgosłupa i nogi. Po 8 miesiącach leżenia w kołnierzu na szyi, podłączona do respiratora, ciśnieniomierza i pulsoksymetru, naga, z pieluchą na pupie, przykryta zielonym prześcieradłem. Kiedy w końcu usunięto mi z gardła rurkę tracheostomijną i mogłam mówić. Wtedy dowiedziałam się, że jedynym gestem jaki w życiu wykonam, to… nieznaczne wzruszenie ramionami.
Kiedy opuszczałam szpital, nikt nie wiedział co ze mną robić. Wróciłam więc do domu. Do 2-pokojowej klitki na I piętrze bloku bez windy w podwarszawskim Aninie. Pod skrzydła starszych rodziców, w tym ojca walczącego z nowotworem. Wiedziałam, że ani oni nie wytrzymają długo z dorosłą córką, którą trzeba nawet karmić, bo nic w ręce nie chwyci, ani ja nie będę w stanie dalej żyć bez odpowiedniej rehabilitacji, a na taką w naszym mieszkanku nie było miejsca. Uradziliśmy z rodzicami i przyjaciółmi, aby znaleźć dla mnie nowy „dom” – ośrodek z całodobową opieką.
I tak zaczęła się moja wielka podróż… Za pierwszy ośrodek musiałam płacić 9 tys. zł miesięcznie. Choć rodzina i przyjaciele zbierali dla mnie każdy grosz nie udało mi się na dłużej tam „zakotwiczyć”. W drugim ośrodku byłam… 2 tygodnie. Budynek piękny i dobrze wyposażony, ale pracownicy kompletnie nie umieli zająć się osobą z porażeniem czterokończynowym. W trzecim ośrodku spędziłam 5 lat, w tym tragiczny dla świata 2020 r. i czas wielkiej pandemii COVID-19. O takich miejscach mówi się niechlubnie: umieralnie. Mieszkałam bowiem z osobami starszymi, których umysły wzięła we władanie demencja lub choroba Alzheimera. Starość była mi towarzyszką każdego dnia. Na początku mnie przerażała. Potem zaczęłam się od niej uczyć – dojrzałości i pogody ducha. A po grudniu 2020 r. zamieszkałam w ośrodku numer 4. Też z osobami żyjącymi z umykającą pamięcią i często w zapomnieniu innych. Byłam tam aż… 7 dni. Obietnice złożone przy przyjęciu: że będę jadła ze wszystkimi pensjonariuszami na sali, że będą mnie pionizować i sadzać mnie na wózek, że przez całą dobę przyjdą mi z pomocą – szybko zostały zapomniane. Przyjaciółka pomogła mi „uciec”. Wróciłam do rodzinnego mieszkania. Nie na długo… Na szczęście…
O mieszkaniach treningowych dla osób z niepełnosprawnościami w Koninie powiedziała mi koleżanka. Ja nawet nie wiedziałam, że takie miejsca istnieją. Że można tam zamieszkać, nauczyć się żyć samodzielnie i jeszcze się rehabilitować. Weszłam na stronę internetową Fundacji im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ, która stworzyła ten projekt. Wypełniłam formularz, odbyłam rozmowę kwalifikacyjną. Prosiłam, żeby mnie przyjęli i to latem, bo straszny zmarzluch jestem. W lipcu 2021r. zaczęłam żyć na nowo.
Jak tutaj jest? Po pierwsze: nikt się nas, osób z niepełnosprawnością, nie boi. Asystenci, opiekunowie doskonale wiedzą jak nas chwycić, przytrzymać, podnieść, przemieścić, żeby nie zrobić krzywdy ani nam, ani sobie. Nie wzdychają, że znowu coś komuś potrzeba, nie ignorują, nie odwracają się od nas, nie patrzą ze wstrętem. Po drugie: nikt tutaj nad nami się nie użala. Wyręczają nas kiedy jest to absolutnie konieczne. Pomagają nam jeśli tak trzeba. I uczą każdej czynności wynajdując często niekonwencjonalne rozwiązania, gdy nie możemy wykonać ich tradycyjnie.
Pozwólcie na krótkie podsumowanie. Mam na imię Anna i mam 37 lat. Po raz pierwszy od 7 lat: sama jem łyżką, którą przytrzymuje gumka recepturka na mojej dłoni, sama myję zęby i swoje ciało, sama śmigam na wózku ręcznym aktywnym, sama wycieram ścierką blat stołu, sama zmywam mopem podłogę, sama przewracam strony w książce i sama przesuwam palcem po ekranie smartfonu. Jak na kogoś, kto jeszcze pół roku temu nie mógł sam podnieść szklanki z wodą do ust to całkiem nieźle, prawda…?
Czego żałuję? Tego, że przez 7 lat nikt mi nie powiedział, że są takie miejsca jak mieszkania treningowe. Kiedy ja w 2014 roku spadałam w dół, Fundacja PODAJ DALEJ właśnie zaczynała ten projekt. Teraz go rozwija przygotowując nowe mieszkania treningowe w Osadzie Janaszkowo… Proszę, sprawcie, aby wszyscy inni, którym zdarzy się „upaść” podnieśli się szybciej, niż ja.
Pomóż mi i zbuduj ze mną Osadę Janaszkowo.
https://osadajanaszkowo.pl/wesprzyj
Anna Pyrzanowska, Anin
trzymam kciuki za walke