„Obudziłam w sobie Wojowniczkę”. Ludzie pytają jak się czuję. A ja śmiało odpowiadam: od cycków w górę… Sparaliżowani szybciej chwytają takie żarty. To takie nasze oswajanie niepełnosprawności. Dlaczego jestem na wózku? Przez flądry, ciemności i bunkier. Posłuchaj, sytuacja była taka…

Wyfrunęłam z gniazda” dość wcześnie. Miałam 16 lat, gdy zostawiłam mamę w naszym domu w Kątach Rybackich. Przeprowadziłam się 60 km dalej. Do szkolnego internatu w Gdańsku. Z pierwszego wykształcenia jestem technikiem organizacji reklamy. A to znaczy, że potrafię umiejętnie kreować, projektować i sprzedawać kampanie reklamowe oraz powiązane z nimi usługi. Innych nauk udzieliło mi samo życie. Pierwsza to taka, aby żyć to trzeba mieć z czego.

Kuchnię poznałam… od kuchni i pokochałam. Pracowałam na różnych stanowiskach, w dziesięciu różnych miejscach. Mama wspierała mnie w każdej dziedzinie, także w finansach. A ja najpierw „dorabiałam” pieniądze, aby spełnić swoje potrzeby, na kształtowanie siebie i swojego zewnętrznego obrazu. Na ciuchy, torebki i buty. Na kolejne kolorowe farby na włosach. Na nowe kolczyki i tatuaże. Brać od mamy „kieszonkowe” byłoby mi wstyd. Tak mnie wychowała ta podobna charakterem do Rosy, jednej z bohaterek powieści „Złodziejka książek” Markusa Zusaka – „dobra kobieta na ciężkie czasy”… A potem już sama pieniądze zarabiałam na czynsz, rachunki, na jedzenie, na życie. To już było wtedy, gdy zaczęłam studiować ekonomię na Uniwersytecie Gdańskim. Z miłości do kuchni wykiełkowało jednak we mnie marzenie, aby osiąść na maleńkiej wysepce Belize leżącej niedaleko Meksyku i prowadzić tam pensjonat z restauracją. Cóż… Dlaczego szansa, aby marzenie się spełniło jest niewielka, wyjaśnię za chwilę…

Obsługa infolinii to mój kolejny fach. Dokładniej – infolinii ubezpieczeniowej. Pierwsze doświadczenia były ciężkie. Ja, z moją kreatywną i wolną duszą, nagle skrępowana wieloma zasadami męczyłam się tam bardzo. Umknęłam z infolinii, gdy tylko pojawiła się szansa powrotu do gastronomii. W ostatnim dniu pracy obiecałam sobie, że nigdy do niej nie wrócę. Przyrzeczenie złamałam. Gdy właściciel kawiarni, gdzie się zatrudniłam zamknął lokal, aby go wyremontować. Gdy zostawiłam studia, bo „magisterka” z ekonomii mnie przerosła. Gdy oszczędności zaczęły „topnieć”. Już wkrótce i przewrotnie okazało się, że gdyby nie praca w infolinii, gdyby nie zatrudnienie na umowę, systematyczne przelewy wypłaty, ubezpieczenie zdrowotne i życzliwość szefostwa, moje życie byłoby ekonomicznie „przerąbane”…

„Chodźcie ze mną na „Flądry”, będzie fajnie”. Tak długo namawiałam na ten wypad mojego kumpla i jego dziewczynę, że w końcu ulegli. Nie chodziło jednak o konsumpcję rybek. „Fląder Festiwal” to największy na Wybrzeżu festiwal polskiej muzyki niezależnej i alternatywnej. Drugi jego atut, oprócz dobrej muzy? To, że odbywa się na plaży. Na Flądrach tym razem fajnie jednak nie było. Znudzeni poszliśmy dalej. Znaleźliśmy miejsce, aby posiedzieć i pogadać. Mieliśmy już wracać, gdy mój organizm upomniał się o swoje prawa. A że toalet nigdzie nie było, postanowiłam skorzystać z natury. Zapadła już ciemność, miejsce wybraliśmy nieoświetlone. Udało mi się jednak wypatrzyć wydeptaną ścieżkę. Nie wiedziałam, że schodząc w dół po delikatnym pagórku kieruję się na.. dach ruin XIX-wiecznej fortyfikacji nadmorskiej. W ciemności nie widziałam, że znajduję się dokładnie na skraju tego „bunkra”. Ukucnęłam i… zleciałam w dół, wykonując po drodze salto. Była noc z 16 na 17 czerwca 2023. Noc, po której już nic nie było tak samo…

Chcę krzyczeć, wołać pomocy. Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Oddycham. Moja klatka piersiowa unosi się i opada, ale każdy taki ruch wywołuje ogromny ból. To wspomnienie z tamtej nocy wciąż do mnie wraca…. Miałam fart. Dziewczyna mojego kumpla studiowała wtedy medycynę. Gdy mnie znaleźli, wezwali pomoc, nie pozwolili się ruszyć i uspokajali. Mówili, że byłam wtedy świadoma… A ja z tego etapu nocnej odysei pamiętam niewiele.

„A po co ty się tam dziewczyno właziłaś”? Dziwili się ratownicy pogotowia, kiedy mnie już w egipskich ciemnościach plaży znaleźli. Nie rozumiałam o co im chodzi. Wciąż miałam wrażenie, że sturlałam się z górki. W rzeczywistości spadłam 5 metrów w dół. Jeszcze długo później nie pozwalałam nikomu odchylić mojej głowy do tyłu. Panicznie bałam się, że znowu spadnę w przepaść…

Jazdę karetką do gdańskiego szpitala pamiętam już dokładnie. Odpowiedziałam konkretnie na wszystkie pytania. Imię i nazwisko, wiek, choroby przewlekłe, leki, które stale biorę i inne. Zdjęłam też z ciała cały piercing, a kolczyków do odkręcania miałam na sobie sporo. Pamiętam też i to, że trzymałam dłonie na biodrach, ale ich nie czułam. Podobnie jak majtek, które niedawno zsunęłam na łydki, aby wygodnie ukucnąć, a których potem już nikt nie podniósł mi do góry. Ostatnie słowo, które usłyszałam w karetce to: fentanyl. Przypomniałam sobie, że to jeden z najsilniejszych leków przeciwbólowych. Byłam już wtedy pewna, że coś się stało z moim kręgosłupem. Odpłynęłam w nicość…

Spadłam z dachu „bunkra” o godz. 1.00 w nocy. O 7.00 rano byłam już po operacji. Obyło się bez śpiączki. Ani naturalnej, ani farmakologicznej. Do dziś, na skórze przy linii kręgosłupa mam ślady po otworach, przez które chirurdzy wkładali narzędzia laparoskopowe. Blizny dekomponują tatuaż, który mam na plecach. Nie usunę ich jednak. Ani nie zakryję kolejnym rysunkiem. Zbyt szanuję siebie i każdą sytuację, która mi się przytrafia. Nawet jeśli jest smutna, bolesna, przynosi cierpienie i rozpacz – jest częścią mojej historii.

„Przyjechała twoja rodzina”. Powiedziała pielęgniarka widząc, że nie śpię. Zgłupiałam: jakim cudem dojechali do mnie tak szybko…? Nie mogłam poruszyć nogami. Bioder też nie czułam. Zajrzałam pod kołdrę. Zobaczyłam pampersa, który owijał moją pupę i cewnik. Przeraziłam się. A potem weszła mama. Ta najtwardsza kobieta, jaką znam. Kobieta, która nigdy się nie roztkliwiała i stawiała czoło najtrudniejszym wyzwaniom. Ta kobieta teraz unikała mojego wzroku i z trudem powstrzymywała łzy. Coś tam mi opowiadała. O tym, że wysłałam jej w nocy sms-a z informacją, że koncerty są nudne, że jestem zmęczona i że wracam już do siebie.

„Wybuchowe uszkodzenie kręgosłupa”. Taką diagnozę wpisali mi w szpitalnych papierach. I dalej: złamanie Th8 typu B2 i porażenie kończyn dolnych. Od piersi w dół nie czuję nic. Prawdopodobnie, to samo uderzenie o ziemię spowodowało tyle „szkód”. Winny jest krwiak, który się wytworzył w kręgosłupie i „przydusił” komórki rdzenia kręgowego. Tylko, że tego wszystkiego dowiedziałam się… 5 miesięcy później. Podczas prywatnej wizyty u neurologa. Ten szpitalny uciekał przede mną i chował nawet w toalecie. Tak bardzo bał się tej rozmowy. Kiedy go w końcu „dopadłam” zapytał tylko, czy wiem w jakiej pozycji mam nogi? Nie wiedziałam. A lekarz nie czuł potrzeby, aby mi to wyjaśnić. Sama musiałam się domyślić, co to znaczy, że nie mam w nogach czucia…

Płakali. Wszyscy, którzy mnie wtedy odwiedzali. Bardzo się starali, żebym tych łez widziała, ale nie wychodziło im. Starałam się więc moich gości pocieszyć. Po takich dawkach morfiny, które wtedy dostawałam przychodziło mi to łatwo. Snułam więc opowieści o co będzie, gdy wyjdę ze szpitala. O tym, że kupię sobie wózek inwalidzki, koniecznie różowy. I o tym, że w sumie to będzie tak jak dotąd, tylko od czasu do czasu trzeba będzie mnie wepchnąć z tym wózkiem na wyższy krawężnik. I tak uspakajałam i moich gości i siebie coś ze 2 tygodnie.

Na neurochirurgii spędziłam 3 tygodnie. Wśród życzliwych ludzi, otoczona opieką. Bo przecież „taka młodziutka i już na wózku” – usłyszałam gdzieś czasem cichy komentarz. Ale były też inne słowa. „Ty się Paulina nie martw. Będzie inaczej, ale też fajnie” – przekonywał mnie fizjoterapeuta opowiadając o swoich znajomych żyjących na wózkach. Miałam też na początku towarzyszkę. Była nią nadzieja. Że skoro mój rdzeń kręgowy nie jest przerwany, to może jeszcze kiedyś będę chodzić. Z czasem nadzieja zaczęła odchodzić, a ja jej nie zatrzymywałam. Nie chciałam zawodu. Nastawiłam się więc na to, że nie zmieni się nic. I na działania. Aby cieszyć się z każdego ciucha, który uda mi się samej na siebie wciągnąć.

Kolejnych 3 miesięcy nie chcę pamiętać. Spędziłam je na oddziale rehabilitacyjnym. O tamtejszych zajęciach fizjoterapii złego słowa nie powiem. Moja ocena: najwyższy poziom. Gorzej z podejściem personelu. Traktowali mnie tak jakbym miała uszkodzony mózg, a nie kręgosłup. Nie rozmawiali ze mną, ale z osobami, które mi towarzyszyły. „Niech ona zrobi to i to” – mówili nie patrząc na mnie. Jakbym była dla nich powietrzem. Z ulgą ich opuściłam. Wróciłam do domu.

Kąty Rybackie powitały mnie taktownie. Cicho i z szacunkiem dla mojej nowej sytuacji. Bez stalkowania ciekawskimi lub litościwymi spojrzeniami. Bez zarzucania głupimi pytania i jeszcze głupszymi zapewnieniami, że kiedyś będę chodzić. A przecież to wszystko mogło być. W końcu jestem jedyną osobą w mojej rodzinnej gminie, która porusza się na wózku… W niewielkim domu, zupełnie niedostosowanym do moich nowych potrzeb, było mi trudniej. Bez pracy, przyjaciół, moich zwykłych aktywności i możliwości realizacji tego co w głowie powstało, albo w duszy zagrało czułam się jak w potrzasku. Zderzenia z codziennością bywały bolesne. Sprzątania, gotowania, prania, dbania o siebie uczyłam się od początku. Tym razem z pozycji siedzącej.

W Koninie „wylądowałam” 3 stycznia 2024 r. Po kolejnej, czterotygodniowej rehabilitacji i następnych 2 tygodniach „domowej edukacji”. Na Fundację im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ trafiłam przez zupełny przypadek. Szukałam w internecie organizacji, dzięki której mogłabym zbierać pieniądze na kolejne zajęcia fizjoterapii. Trafiłam na komentarz jakiejś dziewczyny. Pisała o mieszkaniach treningowych. Że to miejsca gdzie osoby, które nagle stały się niepełnosprawne ruchowo uczą się przez 12 tygodni jak żyć niezależnie. I że udział w tym programie jest za darmo. Tylko trzeba przyjechać do Konina i na własny koszt się żywić. To było coś dla mnie! Weszłam na stronę Fundacji, poczytałam o Akademii Samodzielności. Wypełniłam formularz i kliknęłam „wyślij”. Bez specjalnej nadziei, że mnie przyjmą. A jeśli już, to jak przyjmą moje różowe włosy, kolczyki, tatuaże, moje śmiałe i szczere słowa, mój głośny śmiech. A przyjęli mnie tak, jakby mnie znali i czekali na mnie od dawna.

„Paulina, zobaczysz, ty będziesz jeszcze mieszkać sama”. Ludzie z Fundacji PODAJ DALEJ byli pierwszymi, którzy mnie o tym zapewnili. I to po godzinie od mojego przyjazdu do Konina. Siedziałam z nimi i z innymi „połamańcami” przy stole w przestronnej kuchni, popijałam kawkę z domowego kubka i zastanawiałam się czy wszyscy usłyszeli huk tego kamienia, który spadł mi z serca, gdy usłyszałam to zapewnienie. A potem czułam jak przez pory w skórze chłonę ciepło. Tych ludzi i tego miejsca. A im więcej miałam w sobie tego ciepła, tym bardziej czułam, że się tu odnajdę.

Mój cel 1: być niezależną. Samej się ubrać, umyć, umalować, wyjść na imprezę i wrócić z niej, o której godzinie mi się podoba. Samej przenieść się z łóżka na wózek. Samej podnieść się z ziemi, gdy zdarzy mi się z mojego „rydwanu” wypaść na bruk. Samej wrócić do swojego mieszkania, do „moich chłopaków”, moich współlokatorów i nie być dla nich ciężarem. Samej wrócić do pracy. A może zacząć zupełnie nową…? „Świta mi w głowie” kilka pomysłów… Pensjonat na Belize odpuściłam. Na razie…

A gdyby tak opowiadać ludziom moją historię? Historię Dziewczyny o Perłowo-Różowych włosach, Pechowej Akrobatki, która w 9 miesięcy po tym jak znalazła się na wózku, wróciła do normalnego życia. Chcę w ten sposób pomóc innym, którzy właśnie usiłują „złapać” swojego lekarza, aby usłyszeć ostatecznie, czy będą czy nie będą chodzić. Już ćwiczę. Dobór słów, wyrażanie emocji własnych i współodczuwanie emocji tych, którzy mnie słuchają. Nagrywam spoty i filmy promujące działania Fundacji PODAJ DALEJ. Tak się im odwdzięczam. Za to, że dali mi pewność dobrej przyszłości.

Mój cel 2: wyjść za mąż. Halo, halo… Panowie! Szukam męża. Chcę być młodą panną młodą i młodą mamą. Co…? To takie niekonwencjonalne? „Bo w dzisiejszych czasach” 25-latki nie mają przecież takich planów? A już na pewno nie te z kolorowymi włosami, dziarami i kolczykami. Ale ja wcale nie chcę być standardowa. Jestem pewna swojej wartości. Patrzę w lustro, przeglądam się w witrynach sklepów i taflach elewacji biurowców. Rozświetlam się wewnętrznie i uśmiecham się do tej pewnej siebie, wspaniałej kobiety jaką jestem. Chciałabym tak rozpromieniać wszystkich ludzi. Także mojego męża. „Wyruszyłam na łowy”… Na razie natrafiłam na „płochliwą zwierzynę”. Na mężczyzn, którzy chętnie ze mną piszą, rozmawiają. Ba! Są mną zachwyceni. Ale… tylko w internecie. Spotkać się z realu z dziewczyną na wózku? To już niekoniecznie. Wymyślają miliony powodów, aby do spotkania nie doszło… Nie szkodzi. Flirtowanie też sprawia mi przyjemność. Nie poddam się. W żadnej dziedzinie życia. Obudziłam w sobie wojowniczkę i pielęgnuję ją całym sercem.

Pomóż mi i zbuduj ze mną Osadę Janaszkowo.

Wesprzyj